czwartek, 31 stycznia 2013

Przekupstwa

Mam w domu prawie dwulatka. Znaczy nie prawie co mam, tylko prawie jest dwulatkiem. I jak sama nazwa wskazuje - dwulatek na wszystko mówi "nie!".

Powiedz babcia - nie!
Pobawimy się autkami? - nie!
Chcesz oglądać Peppę? - nie!
Idziemy się kapać? - nie!
Jedz obiadek - nie!

No i właśnie tu się zaczyna problem. Bo o ile można żyć bez tego, żeby dwulatek mówił to o co go prosimy, na zabawę, bajki  i kąpiel to "nie!" to tylko takie sobie dwulatka gadanie, bo i tak właśnie to robi, to przy jedzeniu sprawa się komplikuje. Bo tutaj jego "nie!" znaczy "nie!" i już.

Dziś była na obiad zupa brokułowa. Pyszna. Z mięskiem i kukurydzą. Zabielana jogurtem. Wojtek zjadł cztery łyżki... A potem zauważył jogurt. I już było "nie!" na zupę, bo on chce jogurt...

No i pierwszy raz zastosowałam przekupstwo. Powiedziałam mu, że dostanie jogurt jak zje zupkę. Zjadł. Najpierw miskę zupy, a potem porównywalną ilość jogurtu naturalnego.

I tak sobie myślę... My chyba nie jesteśmy normalni. Bo normalne mamusia przekupują dzieci cukierkami, czekoladkami i innymi słodyczami... A ja moje dziecko przekupuje jogurtem! Jeszcze do tego naturalnym!

A oto i dwulatek, w całej swojej uroczej "nie!"-osobie:

EDIT:

Jeszcze jedno o słynnym "nie!". Babcia pokazuje dwulatkowi obrazki w książeczce. Na obrazku jest rodzinka. Babcia pokazuje po kolei każdą osobę i nazywa, Wojtuś powtarza:

Musia: Mama.
Wojtuś: Mama.
Musia: Tata.
Wojtuś: Tata.
Musia: Dziadzia.
Wojtuś: Dziadzia.
Musia: Babcia:
Wojtuś: Nie!

Babcia stwierdziła, że wydziedziczy...

środa, 30 stycznia 2013

O mieszkaniu i ustawianiu mebli na kartce.

Wysłałam Męża pomierzyć nasze nowe mieszkanie. Pomierzył. Ślicznie mu to wyszło, tylko zapomniał o oknach, ale kij z tym - pamiętam gdzie są :)

Przy okazji pooglądał też ogródek, którego przy pierwszym widzeniu nie dałam rady zobaczyć (jakoś mi się nie chciało specjalnie wychodzić na śnieg...) i opowiedział. Nie ma żadnej trawy, płytki li i jedynie. Więc jak będziemy chcieli jakieś roślinki hodować to w doniczkach. Kto wie - może wreszcie uda mi się uhodować tę moją nieszczęsną lawendę? Na razie osiągnięcia mam takie, że każda z trzech sadzonek ofiarowana mi przez moją Siostrę malowniczo uschła.

Ale miało być o mieszkaniu, a nie o ogródku, com go nawet nie widziała.

Żuru pomierzył, a ja narysowałam - w odpowiedniej skali - i cały wieczór ustawiałam meble - co wcale nie jest łatwe na kartce i to jeszcze jak ma się dwie kanapy, każda z innej parafii (jedna nasza, druga na stanie) oraz łóżko wielkości dwa na dwa metry. A - jeszcze przewidziane jest miejsce na małpi gaj dla Synka (bo mamy do wyboru albo mu coś takiego uczynić, albo wylądować w wariatkowie - razem z nim), skrapownię dla mamusi i kąt pod wezwaniem gitary dla tatusia (bo nie lubię, jak gitara mojego Męża smuci się w pokrowcu, wolę ją na stojaku).

Ale udało mi się - jedna kanapa zamieszka w salonie, druga w pokoju Synka, który jest wielki, a na razie Wojtek będzie mieszkał tam bez siostry, więc miejsca na zabawę i tak dużo. Rację miała Musia (jak zwykle), że po przykryciu kanapy czymś o odpowiednim wzorze (czyli takim samym jak będzie na Wojtusia łóżeczku), kanapa w dziecięcym pokoju się przyda, bo się dziecko nie będzie czuło samotne - matka do niego przyjdzie książkę poczytać i dzięki temu nie będzie miała zabawkowego bałaganu w salonie :)

Małpi gaj natomiast właśnie w salonie stanie - bo bezpieczniej pod okiem rodzica, kótry w salonie więcej rzeczy będzie miał do roboty. Albo w kuchni, która jest mikroskopijna i zawsze z niej widać co się w salonie dzieje. No ale to jest kwestia przyszłości. Na razie przewidziałam tylko dlań miejsce.

Skrapownia też w salonie - jak dziecko będzie na drabinkach szaleć to matka w spokoju poskrapuje.


A gitara - na stojaku! - wylądowała w sypialni - niech ojciec pogra czasem drugiemu dziecku - i mamusi przy okazji - kołysanki :)

Teraz należy rozważyć kwestię następną, czyli elementy dekoracyjne. Ale to kiedy indziej. Tymczasem spać idę.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Śniadanie dla Musi

Jak wszem i wobec wiadomo - jestem zepsuta. Z powodu anemii energii starcza mi na niewiele i z tego powodu Musia została u mnie, żeby mi pomóc, wszak dziecko mam i obrobić je trzeba. W związku z tym Musia pierze, sprząta, gotuje, śpiewa, tańczy i recytuje. Jest cudowna (tu miejsce na pieśni pochwalne).

Czasem jednak energii mam więcej i gotuję ja. Dziś na przykład miałam i zrobiłam śniadanie dla mojej cudownej Musi (znów peany na jej cześć - proszę sobie dopowiedzieć).

Na śniadanie była: Jajecznica z pomidorami w bułeczce.

Składniki (na dwie osoby):
- trzy jajka,
- dwa pomidory,
- dwie bułki okrągłe,
- odrobina masła do smażenia,
- starty ser do posypania
- sól i pieprz, jeśli się do jajka używa (ja nie używam, ale już Musia na przykład tak).

Pomidory trzeba sparzyć i obrać ze skórki, pokroić w kosteczkę.
Bułeczkom odkroić pokrywki i przy pomocy łyżeczki wydłubać środek, żeby powstały miseczki. Jeśli bułki są wczorajsze to polecam pokropić je odrobinę wodą i wstawić na chwile do piekarnika - będą bardziej chrupiące.
Masło rozpuścić na patelni, wbić jajka nie rozwalając żółtek - bo, jakby ktoś nie wiedział, żółtka ścinają się szybciej i jak rozwalimy to albo będziemy miec suchą jajecznice, albo z glutami. A tak - najpierw mieszamy samo białko, a jak będzie ścięte to wsypujemy pomidory i już mieszamy wszystko razem z żółtkami. Jak solimy i pieprzymy to teraz!
Bułki wyciągamy na talerze, jajecznice wkładamy do środka, posypujemy żółtym serem. Możemy ozdobić ćwiartką pomidorka i czymś zielonym. Ja niestety nie miałam nic zielonego, więc nasze śniadanie wyglądało tak:




niedziela, 27 stycznia 2013

O różnicach między matką a ojcem

Po raz pierwszy od nie-pamiętam-kiedy byłam dziś na zakupach. Głównie po buty dla mojego Synka, który znów urósł. Dziwne, nie? Jak to się dzieje, że te dzieci tak szybko rosną? No i kupiłam mu buty - dostał pierwsze w życiu trampki. Znaczy - jak był całkiem malutki to też miał buciki trampkopodobne, ale te teraz to są regularne trampki nad kostkę. Krój, przeszycia i wszystko. Niedługo kupimy mu glaniki :)

Ale ja nie tym miałam.

Prócz trampków dla Wojtka (który, jak się chlapnie, to mówi "Wojtek"! Całkiem wyraźnie, paskuda jedna!), kupiliśmy też sukienkę na błogosławieństwo (rozmiar "tiny baby", biorąc po uwagę wymiary Wojciecha po urodzeniu...) i pajacyki dla Lusi (odpowiednio większe, bo te malutkie już mamy).

No i o tym miało być. Bo ja, matka, weszłam do sklepu, w zasadzie po coś innego i, żeby sobie pomaszkiecić, wybrałam Córce kompletnie niepraktyczną, za to piękną i cudowną, dżinsową sukienkę. Natomiast Żuru - ojciec, w celu pomaszkiecenia wybrał pajace. A pajace to konieczność. No nie potrafiłam tego zrozumieć.

Moja Musia uważa, że ja mu nie pozwoliłam ich kupić i dopiero Ona musiała interweniować. A mnie tylko chodziło o to, że, skoro mamy już wystarczającą ilość pajacyków w dwóch pierwszych rozmiarach, to następne można kupić dopiero za jakiś czas, jak już nam dziecię podrośnie. A Żuru się nimi autentycznie zachwycił!

No fakt, śliczne są. Ale, żeby aż w takich zachwyt wpadać nad pajacykami w trzypaku? Jakoś nie pamiętam, żeby robił co takiego, jak się miał Wojtuś urodzić... Znaczy co - już jest tatusiowa córeczka?

czwartek, 24 stycznia 2013

Już nie bezdomni!

Mamy mieszkanie!

Ale, ale... Od początku.

Kiedy na początku stycznia zanieśliśmy do agencji wypowiedzenie, na mocy którego mamy opuścić aktualne mieszkanie do 20 lutego, dowiedzieliśmy się, że skoro nie mamy jeszcze "zaklepanego" żadnego mieszkania - dużo ryzykujemy. Możliwe. Ale innej opcji nie było - musimy przeprowadzić się przed marcem, a jakoś nie uśmiechało nam się płacić za dwa mieszkania.

No i zaczęliśmy szukać. Od 16  stycznia tak na poważnie, bo około 16 lutego będziemy mieć pieniądze, a zazwyczaj okres wypowiedzenia to miesiąc, więc mieszkania do agencji trafiają około miesiąca przed datą, kiedy będą dostępne.

Jeszcze w między czasie znajomi postraszyli nas, że z dziećmi i kotami to bardzo ciężko znaleźć mieszkanie i może to potrwać nawet pół roku.

Nie mamy pół roku.

Mamy miesiąc.

Jeszcze przed złożeniem wypowiedzenia oglądaliśmy jedno mieszkanie, ale miało dwa podstawowe minusy: było na parterze z wyjściem (drzwi balkonowe) na komunalny ogród z żadnej strony nie ogrodzony do którego dostęp miał każdy kto tylko chciał, nie tylko mieszkańcy i miało ciemną kuchnię, co w przypadku kogoś komu często robi się słabo jest troszku niekomfortowe (bo jakby ktoś nie wiedział - jak się obiad gotuje to gorąco w kuchni i duszno, tlenu mało...). Do tego miało jeszcze kilka minusów pomniejszych. Więc bez sensu.

No ale szukaliśmy. Prócz tego, że mieszkanie miało być dwusypialniowe i za odpowiednią cenę bardzo chciałam, żeby:

- nie miało na podłodze dywanów, tylko najlepiej panele,
- było w takiej odległości od mieszkanie mojej Siostry, żeby dało się do niej iść na nogach, a nie trzeba było angażować komunikacji miejskiej,
- było blisko jakiegoś parku/placu zabaw,
- nie było nad sklepami.

No i oczywiście to co zdyskwalifikowało pierwsze przez nas oglądane, czyli albo nie parter, albo ogrodzona okolica i kuchnia z oknem. Fajnie byłoby też, żeby sypialnie nie były jakieś strasznie klitkowate, żebyśmy nie musieli się za następne półtora roku przeprowadzać, jak już Lusia osiągnie wiek własnołóżeczkowy, żeby się z Wojtusiem w jednym pokoju na jakiś czas zmieścili.

Wczoraj oglądaliśmy pierwsze mieszkanie.

W tej samej wsi... przepraszam: dzielnicy, w której mieszka moja Siostra, jakieś pół godziny spacerkiem od niej.
Zaraz obok najpiękniejszego parku w okolicy.
Z panelami na podłogach.
W bocznej uliczce pełnej wiktoriańskich domków.
Wprawdzie na parterze, ale z własnym, ogrodzonym ogródkiem (parter takiego wiktoriańskiego domku właśnie).
Z widną kuchnią.
Z dużymi sypialniami (obie mają około cztery na cztery metry!)

A w ramach gratisu:
W całym mieszkaniu są tylko trzy stopnie, co ważne dla Musi, która spędzi u nas najbliższe pół roku prawie, a ma rozwalone biodro.
Pralka stoi w łazience!
Jest też spore mieszkanie dla Harry'ego Pottera, akurat na wszystkie kartony z za małymi i za dużymi ciuszkami niemowlęco-dziecięcymi.
I przedpokój - rarytas w Wielkiej Brytanii.

A do tego wszystkiego mieszkanie zwalnia się 19 lutego i 20 lutego możemy się wprowadzać.

Macie rację - nie zastanawialiśmy się długo :D

niedziela, 20 stycznia 2013

Gwiezdno-wojennie

Niko (nowy fan Star Wars): Jak najbardziej lubię R2D2.
Mil (Starwarsowa ignorantka, która roboty dzieli na "ten-co-ma-kształt-człowieka" i "ten-podobny-do kosza-na śmieci"): Który to jest?
Żuru: Białe jajo.
Niko: Hmm... Myślałem, że jajo to jednak "egg"...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień siódmy - ostatni.

Ponieważ wczoraj leżałam w łóżku, bo byłam chora to zdjęć nie było.

A dziś leżałam w łóżku i na łóżku, szpitalnym tym razem, bo mi moje życie wewnętrzne postanowiło zrobić brzydkie numery, to na temat...

Temat na wczoraj: Dwie rzeczy

... Będzie zdjęcie szpitalne:


Na zdjęciu paski do KTG, jakby ktoś nie miał nigdy przyjemności z nimi. Ja dotychczas nie miałam. Dostałam je do domu, z przykazaniem, żeby jakbym się jeszcze kiedyś na patologię ciąży (zostaliśmy rodziną patologiczną!) wybierała, to zabrać ze sobą, bo są jednopacjentowe. A, że są bardzo ładne to postanowiłam je uwiecznić. Dzidziusie mają słodkie nadrukowane.

Uprzedzam pytania - tak ze mną, jak i z Lusią-Lalusią wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zdrowe my obie.

sobota, 12 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień szósty.

Temat na dziś: Na talerzu.

To trudny temat jest. Bo zjadłam dziś od rana: placki z bananami, kanapkę z szynką i jogurt. Żadne nie jest według mnie wystarczająco fotogeniczne, żeby je fotografować. Ale sobie przypomniałam, że o czymś zapomniałam, że tak polecę cytatem.

Mianowicie o tym, że ostatnio robiłam zdjęcia pewnej kombinowanej zapiekance (znowu... Powinnam chyba dostać oficjalnie tytuł Mistrza Kombinowania Zapiekanek :D), właśnie z myślą o tym, żeby się wynikiem mojego kombinowania podzielić na blogu, bo pyszna wyszła.

Tyle tylko, że - jak każda zapiekanka, ta też - wygląda ona ładnie tylko w brytfance. Po wyjęciu na talerz traci swoją urodę i fotogeniczność.

Wiec dzisiaj u mnie nie będzie na talerzu. Zmodyfikujemy temat na: W brytfance.

Przedstawiam wam: Zapiekanka porowa z szynką i jajkiem!



Składniki (na dwie osoby):
- 3-4 duże ziemniaki,
- 2 duże pory (albo odpowiednio więcej małych),
- kilka do kilkunastu plasterków szynki (zależy od osobistych preferencji),
- mały kubeczek śmietany (jakieś 100-150 ml),
- 4 jajka,
- ulubione przyprawy do smaku.

Ziemniaki obieramy, kroimy w około centymetrowej grubości plasterki i gotujemy. W tym czasie jak ziemniaki się gotują kroimy szynkę na niewielkie kwadraty  i podsmażamy. Jak szynka się smaży - kroimy drobno pora i wrzucamy do szynki:


Przyprawiamy i smażymy. Jak por zmięknie - wlewamy śmietankę:


I dusimy aż zgęstnieje.

W międzyczasie ziemniaki nam się pewnie już ugotowały, więc je odlewamy i układamy na dnie brytfanki:

Na powyższym zdjęciu mamy obraz nędzy i rozpaczy, bo w trakcie obierania trzech ziemniaków, które znalazłam w lodówce okazało się, że jeden jest zepsuty w środku, a drugi maleńki, więc w sumie mieliśmy tego troszku mało...
Na ziemniaki wylewamy sos (?) porowy, a na wierzch wbijamy jajka, uważając, żeby się żółtka nie rozwaliły:

Jajko w prawym dolnym rogu jest przykładem jak nie należy tego robić.

Wsadzamy całość do piekarnika ustawionego na jakieś 200 stopni i czekamy około 15-20 minut, aż się nam jajka ładnie zetną. A - oczywiście jajka po wierzchu też możemy czymś posypać, jak lubimy.

I zjadamy! Smacznego!

piątek, 11 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień piąty.

Temat na dziś: Wada.

Oczywistym jest, że ja nie mam wad, a nawet jak mam to się do nich nie przyznaję :P

Przyznaję się tylko do jednej - wady wzroku.


Okulary od 9 roku życia, soczewki kontaktowe od 13 lat, z małymi przerwami. Prawe oko: - 2,75, lewe oko: - 2,25. Plus kurza ślepota, która wcale nie jest tylko dla starych ludzi. Na szczęście żadnych astymatyzmów i tym podobnych, zwykła, ludzka dla posiadacza, krótkowzroczność.

Nie mniej jednak nie wiem, już nie pamiętam, jak to jest obudzić się rano i DOBRZE WIDZIEĆ. Ja widzę mniej więcej tak jak na tym zdjęciu - to co pod nosem mam wyraźne, reszta jak za mgłą. Odkąd pamiętam, choć fakty mówią, że pierwsze lata swego życia widziałam wyraźniej.

Nawiasem mówiąc - wiecie jak ciężko jest ustawić przy robieniu zdjęcia ostrość na to co się chce, jak się jest ślepakiem?

czwartek, 10 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień czwarty.

Temat na dziś: Szczęście.

Jak powiedział Poeta: Szczęście polega na tym - całe szczęście - by z prostych rzeczy nie tworzyć intelektualnych labiryntów.

Zgodzę się z Poetą.

Jeszcze zdjęcie - z tomiku Poety - żeby nie było, że wymyśliłam, iż Grabaż to naprawdę Poeta:


A jak ktoś chce Poety posłuchać:



środa, 9 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień trzeci.

Ponieważ w życiu nie robiłam postanowień noworocznych, które są mi obce ideowo; i nie mam nawet na 2013 rok kalendarzyka, jak moja Siostra, postanowiłam (noworocznie, haha) opuścić wczorajszy dzień wyzwaniowy.

Dziś mi się już za to podoba.

Temat na dziś: DUŻY.

No jakoś mi tak caps lock do tematu przypasował :)

Różne rzeczy są duże...
Duże jest na przykład moje dziecko, które sięga w różne miejsca, o które bym go nie podejrzewała nawet.
Duży zaciągnęłam dług u moich rodziców na papiery skrapowe.
Duży jest jedyny w naszym - o jakże małym! - mieszkanku pokój.
Duża jest moja kotka Zojka - w odróżnieniu od drugiej mojej kotki Kulki, która jest mała.
Duży można mieć debet na koncie... No ok, aktualnie nie mam :P

Ale NAJWIĘKSZY z tego wszystkiego co mam duże jest mój DUŻY brzuch bardzo ciążowy:

Połowa siódmego miesiąca, 30 tydzień :)
Duży, co?

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Trzy w jednym czyli ja i dwie niedziele: czternasta i piętnasta.

Się mi nazbierało...

Przede wszystkim zaczęło się nowe wyzwanie u Uli:


I dziś dzień pierwszy: Ty, czyli ja.

A do tego mam zaległe niedziele (nooo, mam zaległych kilka niedziel, ale opornie mi one idą...), wiec postanowiłam połączyć przyjemne z... przyjemnym i moje niedziele, jako, że najaktualniejsze ze zdjęć w moim posiadaniu, uznałam za dobre zdjęcia na zadany temat.

Więc: niedziela czternasta - na czarno i na brązowo:

Bluzka - New Look, spodnie - H&M, żakiet i apaszka - odziedziczone po siostrze, glaniki - Steel.
I niedziela piętnasta:

Bluzka ta sama - jakoś tak wyszło, tym razem po siostrze odziedziczona spódnica, kolczyki dostane pod choinkę, rajstopy w pięknym kolorze - Primark, buty - Deichmann.


Coraz to mnie więcej... Cóż - uroki ciąży.

San Francisco

Wiecie jaka jest ulubiona zabawa mojego Syna? W San Francisco. Dla niezorientowanych:



Tyle tylko, że to mamusia buduje - Wojtuś tylko rozwala. Co ciekawe - nie widział nigdy tej bajki...

Lubi też się bawić w sztorm na Arce Noego i w katastrofę kolejową...

sobota, 5 stycznia 2013

Patrioci lokalni

Wojtuś: Bam! Bam!
Mil: To jest piłka. Powiedz: piłka...
Wojtuś: Nie.
Żuru: Powiedz: bala...
Wojtuś: Bala.

Śląskie korzenie wychodzą... Ale, żeby już?

Rodzinnie...

I.

Paulinuś (o Niku): Co to za durne dziecko!
Rela: Cała inteligencja poszła we mnie!
Paulinuś: I co z nią zrobiłaś?

II.

Niko: O, liść spadł.
Paulinuś: To wyrzuć.
Niko: Ale ja go chce mieć.
Paulinuś: Nie możesz go mieć, bo on jest trujący.
Rela: Ja chce! Dam kolegowi!
Mil: Rela! Koledze! Nie kolegowi!
Paulinuś: Relu, sugerujemy, żebyś zadbała o swoją polszczyznę!