środa, 25 marca 2015

Kot na parapecie

Znacie Rudą Natalię? Od jakiegoś czasu (od jesieni?) robi ona sezonowe wyzwania fotograficzne. No i ostatnie - wiosenne, mnie urzekło. Jest cudowne, bo nie ma zwyczajnych tematów, ale wyznaczone zadania. Trzeba zrobić 30 zdjęć, za każdym razem inaczej. Do tego jest garść pojęć, które można potraktować jako inspirację, ale nie trzeba.

Postanowiłam wziąć udział i zrobiłam już nawet pierwsze zdjęcie :) Jest to wypadkowa tego:

Na razie lecę od początku...
i tego:

Tu pozwoliłam sobie dorobić kwadraciki, żeby móc odhaczać, to co już sfotografowałam.
A modelką została Zoja, fotografowana przez uchylone okno. Uczciwie stałam na krześle, a ona uczciwie siedziała na parapecie:


Będzie więcej :) #wiosnazjestrudo

środa, 18 marca 2015

Okiełznać muzę (tytuł by pshoom)

Moja siostra kupuje gazety. Magazyny typu Twój Styl albo Zwierciadło. Czyta je, a potem przerabia na pojedyncze zdjęcia i napisy. A potem z nich kolażuje. A jak potrzebuję jakiegoś obrazka albo napisu to na pewno go u niej znajdę, a ona nie jest chytra i sie dzieli. Ale zwykle przed pocięciem taka gazeta trafia do mnie, żebym sobie też poczytała... i ginie.

I właśnie wczoraj znalazłam taką zaginioną gazetę. Zwierciadło z maja 2014. I przeczytałam tam wywiad z panią Julią Cameron, autorką książki Droga artysty. Książki nie czytałam, ale z wywiadu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy.

Autorka radzi w tej książce jak obudzić w sobie kreatywność. Jej tok rozumowania bardzo mi sie podoba - nie tylko twierdzi, że każdy ma w sobie pokłady kreatywności, które musi tylko odkryć, ale też,  że  tworzenie jest boskim pierwiastkiem w człowieku. Prócz tego bycie artystą to dla niej nie tylko komponowanie czy malowanie obrazów, bo twórczość może przejawiać się w każdym aspekcie życia i "kreatywnym projektem może być rodzina, dom, własny biznes - albo po prostu życie."

Julia Cameron poleca trzy proste ćwiczenia, które mają pomóc w obudzeniu kreatywności: dziennik poranny, artystyczna randka i spacerowanie.

Spacerowanie ma na celu dotlenienie mózgu i stworzenie miejsca i czasu potrzebnego na przemyślenie konkretnych rzeczy lub znaleznie nowych pomysłów. Prócz tego, wg niej, angażujac ciało docieramy to innych poziomów świadomości, które przy braku aktywności są uśpione. Spacerować najlepiej jest codziennie, a co najmniej dwa razy w tygodniu.

Dziennik poranny to codzienne pozbywania się nadmiaru myśli. Podobno trzeba zapisać trzy strony dziennie, ręcznie, najlepiej rano. Moim zdaniem pora nie jest najważniejsza, ważniejsze jest czy ma się wtedy spokój. Ja rano bym tego spokoju nie miała, więc wybrałbym inna porę. Co do wymaganej objętości to myślę, że chodzi raczej i to, żeby się rozwinąć, a nie pisać kilka zdawkowych zdań.

Trzecim ćwiczeniem jest artystyczna randka. Polega to na tym by raz w tygodniu zabrać samego siebie w jakieś przyjemne miejsce. Po to, żeby odkryć coś nowego, ale też po to, żeby polubić być ze sobą. Jak to ona mówi: żeby zakochać się w sobie. Dlatego też nie można na taką randkę iść z kimś, żeby nie skupiać się na nikim innym tylko na sobie.

Ja nie mam problemów z brakiem kreatywnosci. Mój problem jest dokładnie przeciwny: mam tyle pomysłów ze nie wiem za co się zabrać, przez co sie zniechęcam i nie robię nic tylko wymyslam nowe rzeczy. Ale postanowiłam sprawdzić, czy ćwiczenia te, w zasadzie mające na celu uporządkowanie umysłu, nie pomogłyby mi troche opanować mojej nadkreatywnosci.

Postanowiłam zatem wyprobowac: codzienne pisanie, samotne spacery i wyjścia na artystyczne randki, choć te ostatnie niestety tylko raz lub dwa razy w miesiącu, bo na cotygodniowe mam za dużo małych dzieci. Wyzwanie podejmuję na razie na trzy miesiace, a co dalej to się zobaczy. Mam nadzieje na opanowanie mojego rozpasanego  Wena, a przy tym zwiększenie ilości dokończonych, a nie tylko wymyślonych lub zaczętych projektów.

Zachęcam Was do przyłączenia się, zarówno jeśli chcecie swoją kreatywność obudzić, jak i uporządkować. Moje wrażenia, postępy i nowo odkryte rzeczy będę w miarę możliwości opisywać na blogu, bo to bardzo mnie mobilizuje :)

poniedziałek, 16 marca 2015

Pomysł na Dzień Świętego Patryka

W tym miesiącu, w moim projekcie blogowym, odwiedzamy Irlandię. A co jest najbardziej charakterystyczne dla zielonej wyspy? Dzień Świętego Patryka, czyli jej patrona, obchodzony 17 marca, w rocznicę jego śmierci. 17 już jutro, więc trzeba się przygotować.

Pewnie znajdą się tacy, którzy pić będą zielone piwo, które tak naprawdę nie jest irlandzkie, tylko powstało w Stanach Zjednoczonych, właśnie z okazji obchodów tego dnia. Można też pić Guinessa, który Irlandzki jest jak najbardziej, albo dzban św. Patryka, wypełniony whisky aż po brzegi,który pije się w Irlandii

Ale my pić nie będziemy, bośmy niepijący w zasadzie, a do tego projekt powstał głównie dla dzieci, więc skupimy się na innych rzeczach. Na przykład - na irlandzkich skrzatach, zwanych tam leprechauns, co - moim zdaniem bardzo ładnie - Polkowski w Harrym Potterze przerobił na leprokonusy. I pod taką nazwą mam zamiar przedstawić je dzieciom. A jak? Bardzo podoba mi się pomysł zaczerpnięty z tego bloga:

A ponieważ leprokonusy znane są z tego, że chowają złoto - u nas te ślady zaprowadzą do ukrytego skarbu. Oczywiście miejsce ukrycia pokażemy dzieciom dopiero jak pomogą posprzątać zostawiony przez skrzaty bałagan :)

Jak zrobić takie ślady, autorka pokazuje dokładnie na filmiku:


Byle tylko ładna pogoda była - wtedy dzieci z Tatą pójdą na plac zabaw, a ja będę mogła pobawić się w leprokonusa :)

Do tego jeszcze przygotujemy jakąś zieloną kolację, puścimy celtycką muzykę, a przed spaniem pożyczymy sobie opowieść świętego Patryka o Trójcy Świętej. Myślę, że jutro będzie udany dzień!

piątek, 13 marca 2015

Co powinna?

Dziś ostatni dzień wyzwania Uli. Pokazałam wam już domowej roboty album i kącik małego podróżnika, podzieliłam się swoimi trzema sposobami na zorganizowane wyjście z domu całej rodziny, a także zdradziłam swoją nową obsesję. Teraz przyszedł czas na to, co moim zdaniem powinna mieć każda kobieta.

Kosmetyków mam jak na lekarstwo i uważam, ze ile kobiet, tyle kosmetyczek. Nie ma rzeczy (no może prócz mydła...), której powinna używać każda. No i w zasadzie, odnosi się to do wszystkiego. Ubrania? Buty? Zależnie od stylu. Ja na przykład nie posiadam ani jednych szpilek i dobrze mi z tym. Co każda kobieta powinna mieć w torebce? Ja noszę klej i nożyczki, a często też Biblię dla dzieci, więc chyba nie jestem wyznacznikiem... Ale szczęśliwie miałam dziś dużo zmywania, a jak wiadomo przy zmywaniu to ani czytać ani filmu oglądać, bo chlapie i nie słychać, a często też nie widać, bo na brudne talerze trzeba patrzeć, więc miałam czas na myślenie. I mnie natchnęło to kuchenne środowisko. A ponieważ powszechnie wiadomo, że jestem spełnioną kurą domową, która najchętniej żyłaby w małym miasteczku w Ameryce w latach pięćdziesiątych, to będzie o tym, co każda kobieta powinna mieć w kuchni! I nie chodzi mi o jedzenie.



Każda kobieta powinna mieć dobry blender. Nie ważne, czy ręczny, czy z kielichem - ma być najlepszy. Żeby robienie smoothie nie przyprawiało jej o frustrację i żeby, kiedy okaże się, ze jej córka ma uczulenie na krowie mleko, mogła w każdej chwili zrobić porcję owsianego. I żeby zupę skremować. I masło orzechowe zrobić.

Każda kobieta powinna mieć też ekspres do kawy. A jeśli nie jest to ekspres na kapsułki, to jeszcze młynek do kawy. Bo kawa musi być pyszna i aromatyczna, więc kawie rozpuszczalnej i mielonej (kupnej) mówimy stanowcze nie! O tym, że kawa rozpuszczalna nie jest, delikatnie mówiąc, najlepszego gatunku, nie muszę chyba przekonywać... Ale czy wiecie, że kawa mielona traci większość swojego aromatu i właściwości po dwóch godzinach od zmielenia? Nawet jeśli jest najwyższej jakości! Więc mielona i pakowana w fabryce zużywa już lwią część swojego czasu. A potem, nawet jeśli zapakowana jest na tyle dobrze, żeby się nie utleniła, utlenia się natychmiast jak tylko otworzymy opakowanie! Zauważcie, że kawa mielona pachnie wspaniale tylko w momencie otwierania opakowania, a potem, za każdym następnym razem, już coraz mniej. Nawet przechowywana w szczelnej puszce. Zaufajcie mi, nauczyło mnie tego Caffe Nero, a barista to jedyny zawód, który tak naprawdę posiadam. Dlatego, jeśli kawa, to albo z ekspresu na kapsułki, bo nie ma się gdzie utlenić, albo świeżo zmielona, na chwilę przed zaparzeniem!

Każda kobieta powinna mieć też patelnię do naleśników. No dobra. Tylko te, które lubią naleśniki :) Albo których rodziny lubią naleśniki. Jak na przykład moja rodzina, która naleśniki jada dwa razy w tygodniu: raz na śniadanie i raz na obiad. Ale jeśli lubią, to powiedzcie mi - po co się męczyć z kombinowaniem ze zwykłymi patelniami, kiedy te do naleśników są takie cudowne? Moja na przykład pokryta jest powłoką nieprzywierającą, więc naleśniki mogę smażyć zupełnie bez tłuszczu. I przydaje się też do obsmażania bakłażana, którego nie można tłuszczem traktować, bo chłonie jak gąbka.

Wreszcie - każda kobieta powinna mieć zestaw desek do krojenia podzielonych na grupy produktów i ostre noże, najlepiej wyspecjalizowane. Noże to wiadomo - bez noża się w kuchni zrobi niewiele. A deski? Mówiąc obrazowo: krojenie ogórka, którego jemy na surowo, na desce, na której wcześniej kroiliśmy kurczaka, nawet jeśli dokładnie ją umyliśmy, nawet w zmywarce, grozi na przykład zarażeniem salmonellą. Ryzyko się zmniejsza, kiedy na jednej desce kroimy mięso, poddawane potem obróbce termicznej, a na innej, wraz z innymi warzywami i owocami, wspomnianego ogórka. Są specjalne zestawy desek z narysowanymi odpowiednimi obrazkami, ale spokojnie można sobie poradzić przy pomocy takich zwyczajnych: Ja ma dwie zielone do warzyw i owoców, czerwoną do mięsa, a żółtą do nabiału. I działa.

I tym sposobem dowiedzieliście się o mnie kolejnej rzeczy: uwielbiam akcesoria kuchenne!

czwartek, 12 marca 2015

Nowa obsesja

Oficjalnie dzisiejszy temat wyzwania Uli brzmi Nowa obsesja/pasja, ale ja ostatni człon pomijam z pełną świadomością. Bo to, o czym będę dziś pisać, to nie jest pasja. Za to obsesja - jak najbardziej. Dlaczego? Bo po nocach się nad tym zastanawiam!

Moją najnowszą obsesją są galerie ścienne w moim mieszkaniu. Nie, żebym wcześniej nie miała galerii na żadnej ścianie. Miałam. Pierwszą chyba w gimnazjum, kiedy o blogach wnętrzarskich jeszcze nikt nie słyszał, porady dotyczące wnętrza można było znaleźć tylko w Czterech Kątach, a i tak najpopulaniejszym wystrojem była meblościanka rodem ze Star Treka. Ale ja takiej nie miałam, dzięki moim najwspanialszym rodzicom. Za to miała galerię. Sama zrobiłam. Składały się na nią najtańsze drewniane ramki z IKEi i zdjęcia moich przyjaciół i znajomych. I zajmowała całą ścianę, aczkolwiek ramki były powieszone dość rzadko.

W liceum zmieniały się tylko twarze w ramkach.

Na studiach miałam plakaty. Aż jeden kupiony - dostałam od przyjaciółek ogromny, potrójny plakat z Bobem Marleyem. Prócz tego w moim studenckim mieszkaniu wisiały plakaty zerwane z słupów: jakaś Coma, jakiś Happysad, jakieś Farben Lehre... Najczęściej z koncertów na których byłam. Na pamiątkę.

Potem galerie odeszły gdzieś na drugi plan, bo kiedy wyszłam za mąż i przeprowadziłam się do Londynu to bardziej skupiłam się na urządzaniu części użytkowej mieszkania. Po prostu tylko jedno (pierwsze) z naszych mieszkań (materaca na podłodze u Szumów nie liczę), było umeblowane. Więc sukcesywnie, przeprowadzając się z jednego mieszkania do drugiego, i dorabiając się kolejnych dzieci, dorabialiśmy się też kolejnych mebli, a ja je przestawiałam i ustawiałam, i znów przestawiałam, aż osiągnęłam harmonię. Teraz mieszkamy w miejscu, z którego nie będziemy się przez dłuższy czas wyprowadzać (choć nie jest nasze własne) i w większości pomieszczeń meble poustawiane są optymalnie (wyjątkiem jest pokój dziecięcy, który zmienia się proporcjonalnie to zmian w potrzebach dzieci). No i teraz wreszcie zajęłam się galeriami!

Na pierwszy ogień poszedł przedpokój:


To co powstało dotychczas to część użytkowa galerii, którą mam zamiar rozbudować na wszystkie ściany w przedpokoju. Jest kilka obrazków powieszonych w celach dekoracyjnych, ale główne miejsca zajmują: tablica magnetyczna, plan roku szkolnego, półeczka na różne potrzebne rzeczy, kalendarz miesięczny, ramka do zapisywania rzeczy do zrobienia, klamerka na kupony zniżkowe i zegar.

W dalszej części galerii, czyli na wszystkich ścianach w przedpokoju, mam zamiar powiesić już tylko ozdobne ramki. No i jeszcze lustro, jeśli znajdę takie jakie mnie satysfakcjonuje i jednocześnie miesci się na słupku między drzwiami.

Natomiast w niedzielę zaczęłam robić następną galerię.


Tym razem w salonie, makowo-gitarową. Makowa, miała być już w salonie w naszym poprzednim mieszkaniu, ale nie zdążyłam jej zrobić. Zdążyłam za to zrobić tam galerię gitarową w sypialni. Teraz jest połączona, bo i moje maki, i gitary mojego męża zamieszkały w pokoju dziennym. Ale, żeby pasowało, to z obrazków z gitarami, które tworzyły galerię w poprzedniej naszej sypialni wzięłam tylko te czerwone :)

Ta galeria również jest nieskończona, (nawet bardziej to widać, niż przy przedpokojowej, która w takiej jak jest postaci mogłaby już zostać). Wiszą na razie dwie puste ramki, a prawy górny róg w ogóle jeszcze nie istnieje. Ale robię ją dopiero od trzech dni! Jak skończę, to Wam pokażę :)

środa, 11 marca 2015

Jak w godzinę ogarnąć rodzinę - trzy sprawdzone sposoby

To jest moja rodzina:


Charakteryzujemy się tym, że nie jesteśmy całkiem normalni. I nasza nienormalność daje o sobie znać na przykład w niedzielę, kiedy to zamiast jak normalni ludzie wylegiwać się do południa i uprawiać sporty łóżkowe typu oglądanie bajek Disneya, wstajemy o szóstej rano (teoretycznie... Praktycznie około 6.30), żeby wyjść z domu o 7.30 i przez półtorej godziny do dwóch jechać trzema różnymi środkami transportu (do wyboru: pociągiem, metrem i autobusem) do kościoła. Często gęsto z dodatkowym obciążeniem w postaci gitary i materiałów na zajęcia dla dzieci.

Notka nie jest o tym czy nam się chce, czy nie. Chce nam się i tyle. Notka jest o tym, jak to zrobić, żeby wyciągnąć maksymalnie dużo snu, zapomnieć jak najmniej rzeczy, jak najmniej się frustrować, jak najlepiej wyglądać i zdążyć na pociąg. Moje sposoby polecam wszystkim, którzy czasem muszą w ciągu godziny zebrać do kupy całą rodzinę i wyjść, niezależnie gdzie. A jeszcze najlepiej - rano i na cały dzień!

Po pierwsze - co tylko możesz uszykuj dzień wcześniej.
Ubrania, jedzenie, różne przybory, które będą Ci potrzebne. Możesz spakować, ale nie musisz. Ja osobiście preferuję układanie wszystkiego na stole w przedpokoju (który pełni też rolę jadalni), żeby widzieć co już tam jest. Ale przyznam się bez bicia - często nie szykuję dzień wcześniej niczego prócz ubrań, jeśli muszę je wyprasować i materiałów na zajęcia z dziećmi. Wtedy moje "dzień wcześniej" to czas między przebudzeniem, a robieniem się na bóstwo - pilnuję, żeby wszystko było uszykowane zanim zamknę się w łazience. Też działa, bo ubierać i malować się idę już kompletnie zorganizowana.

Po drugie - zdecyduj kto decyduje.
Jeśli wybieracie się gdzieś całą rodziną i się śpieszycie, to nie ma opcji, żeby decydowali wszyscy, bo robi się jeden wielki bałagan i zamieszanie. Dzieci nie decydują, bo są dziećmi. Przynajmniej nie w kwestiach kluczowych. A żeby nie czuły się pominięte - zostaw im zadecydowanie jakie zabierają zabawki. Zostają jeszcze dorośli... I niestety, jak każdy będzie ciągnął w swoją stronę, to daleko nie pociągną. Trzeba podjąć decyzję, kto zajmuje się dowodzeniem.

Jeśli trzeba ogarnąć rodzinę w godzinę to porządek musi być jak w wojsku. U nas podział jest ścisły - odkąd zadzwoni budzik aż do wyjścia z domu dowodzę ja, a Żuru wykonuje polecenia bez dyskusji. Gdyby on miał decydować to nie dojechalibyśmy do kościoła na dwunastą, a o dwunastej to się nabożeństwo akurat kończy. Ja wiem lepiej co trzeba zabrać, gdzie co leży, do czego co spakować i w co ubrać dzieci. W domu Żuru decyduje tylko o tym co na siebie wkłada. Za to trasę ustala on. Po wyjściu zamienia się w przewodnika stada i ja już nie muszę się niczym martwić.

Po trzecie - nie denerwuj się.
Kiedy byłam dzieckiem, strasznie denerwowałam się w niedzielę (też chodziliśmy dość daleko do kościoła, ale jednak było trochę bliżej, trochę później wychodziliśmy i na trochę krócej opuszczaliśmy dom), bo moja Mamusia się strasznie miotała. Dziś wiem, ze się nie miotała, tylko po prostu robiła wszystko szybko, bo takie ma usposobienie. Szczególnie drastycznie wyglądało to w zestawieniu z moim flegmatycznym Ojcem, który dla odmiany nie śpieszył się w ogóle, poruszając się po mieszkaniu krokiem majestatycznym, powłócząc nogami i przystając w zamyśleniu raz na jakiś czas. Ja i mój mąż jesteśmy do nich trochę podobni, ale nie identyczni. Ja mimo wszystko się aż tak nie miotam, a Żuru się nie zamyśla tylko czeka na polecenia (choć czasem zapomina mi o tym powiedzieć i ma wtedy chwile wytchnienia...).

Nie mniej jednak wypracowanie naszego systemu wychodzenia z domu całą rodziną kosztowało nas trochę nerwów, frustracji i kłótni w niedzielny poranek. Bo Żuru nie wstawał zaraz po budziku, bo dyskutował zamiast wykonywać polecenia, bo powoli się ruszał. Bo ja nie przygotowałam sobie czegoś i rano nie mogłam znaleźć, bo zamiast wstać i zająć łazienkę jęczałam mu nad głową, żeby on poszedł (w rezultacie łazienka stała pusta, a czas leciał), bo wydawałam mu trzy polecenia naraz, bez ustalenia kolejności wykonania, a potem czepiałam się, że nie wie co jest ważniejsze. Ale w końcu nam się udało, dotarliśmy się. A w zachowaniu spokoju w niedzielny poranek pomagają nam jeszcze:

  • Ustalony podział czasu i obowiązków: ja myję włosy - Żuru ubiera się i  robi śniadanie. Ja szykuje ubranie dla dzieci - Żuru je ubiera. Ja szykuję jedzenie na drogę i inne rzeczy, które trzeba spakować - Żuru rozmieszcza to między moją torebką, a swoim plecakiem, ewentualnie siatką w wózku i plecaczkami dzieci. Ja ubieram się i maluję - Żuru razem z dziećmi pakuje zabawki. Ja ubieram dzieciom buty i kurtki - Żuru pakuje gitarę (jeśli ją zabiera) i ubiera do wyjścia siebie. Ja ubieram się do wyjścia - Żuru pakuje Lusię do wózka. I tak dalej...
  • Nastawianie budzika na pół godziny i na piętnaście minut przed tym czasem, kiedy naprawdę musimy wstać. Bo wyłączanie go z satysfakcją, myśląc sobie "głupi budziku, nie masz racji, spadaj", a potem jeszcze chwila drzemki działają bardzo relaksująco. I człowiek budzi się stopniowo, organizm nie przeżywa szoku.
  • Puszczanie reggae! Nic tak pozytywnie nie nastraja z samego rana.
Wszystko jest możliwe - wyjście w godzinę z domu, na cały dzień, z dwójką małych dzieci też!

Post powstał z okazji trzeciego dnia wyzwania u Uli.


wtorek, 10 marca 2015

Domowej roboty miesiąc polski!

Tak, tak, dobrze widzicie, wreszcie piszę podsumowanie polskiego miesiąca mojego projektu blogowego! Połączone przy okazji z drugim dniem wyzwaniowym u Uli (pierwszy mi jakoś wczoraj umknął...). Ale najpierw podsumowanie!

Głównym elementem obchodzenia miesiąca polskiego był w naszym przypadku wyjazd do Polski. Co ciekawe - prawie nie mamy zdjęć. Ale ja wróciłam stamtąd z afro, w okularach i z wyczyszczonymi zębami, a moje dzieci wybawione, wyprzytulane i wyatrakcjowane przez dziadków :)

Teraz wyglądam mniej więcej tak (tylko tu jestem mniej więcej uczesana :D):


Prócz tego przywieźliśmy sobie trochę książek - o niektórych nowych nabytkach i niektórych starych, ale wspaniałych pisałam w notce o polskiej literaturze. Prócz tego w ramach tego miesiąca napisałam też o dwóch polskich nowych filmach: Mieście 44 i Idzie. Natomiast dzieci z okazji spotkania z polską kulturą przypomniały sobie Bolka i Lolka, Reksia i Misia Uszatka.

Prócz tego w tym miesiącu powstał w pokoju dzieci kącik podróżniczy, żeby projekt miał odpowiednią oprawę:


Mamy mapę Polski autorstwa Mizielińskich i małą mapę Europy. Brakuje nam jeszcze mapy Wielkiej Brytanii, którą powiesimy też w kąciku (najprawdopodobniej w miejscu fresków autorstwa Lusi) i mapy świata, która zawiśnie nad łóżkiem Wojtusia.

Najważniejszym punktem kącika jest oczywiście walizka, w której można wygodnie usiąść i pooglądać Mapy lub Księgę podróży. Albo albumy ze zdjęciami, na przykład taki, który mamusia robi w ramach projektu (tak, to będzie to domowej roboty, już za chwilę!)


Na mapie Europy flagą zaznaczyliśmy gdzie leży Polska (będziemy tak robić z każdym krajem, który odwiedzimy, Union Jack się maluje...)


A na mapie Polski - miejsca, w których mieszkają dziadkowie:



Będą też dekoracje - na razie stoi tylko statek i kilka Wojtusiowych samolotów na półeczce, ale w planach mamy też podwiesić resztę ojcowskich modeli samolotów i śmigłowców, oczywiście poza zasięgiem małych łapek, ale tak, żeby małe oczka dobrze je widziały.


No i wreszcie, po wielu trudach związanych z wywoływaniem zdjęć (pięć podejść, pierwsze: zapomniałam, że miałam wywołać zdjęcia; drugie: okazało się, ze maszyna nie robi już kolaży; trzecie; maszyna była wyłączona; czwarte: Żuru gubi pendrive z jedynym egzemplarzem kolażu ze zdjęć zrobionego przez mnie w domu. Za piątym razem się udało) powstał wreszcie domowej roboty album, w którym dokumentować będę nasze kulturalne podróże po świecie:



Zrobiłam go na gotowej bazie, bo zależało mi na tym, żeby wytrzymał więcej niż jedno wertowanie Lusi i Wojtusia.

Strona tytułowa, żeby nie było wątpliwości do kogo album należy:


No i pierwszy kraj (Wielka Brytania, którą odwiedzaliśmy w poprzednim miesiącu, powstanie na stronie drugiej)




Ten post powstał z okazji mojego projektu, a także wyzwania u Uli. Jeśli ktoś z Was chciałby dołączyć - zarówno do jednego jak i drugiego - zapraszam :) A jeśli robiliście, gotowaliście, zwiedzaliście, czytaliście coś polskiego w poprzednim miesiącu i chcecie się podzielić to zostawcie linki, a ja zamieszczę je w mojej Bazie Pomysłów Na Zwiedzanie Świata Bez Wychodzenia Z Domu!

wtorek, 3 marca 2015

Wszystko co chcielibyście wiedzieć o "Idzie"

Ponieważ podsumowanie polskiego miesiąca mi się opóźnia (a to z powodu niewywołanych zdjęć, które potrzebne mi do albumu dookołoświatowego, bom zrobiła i chcę wam pokazać), skorzystam z okazji i wrzucę jeszcze jedną notkę z Polską związaną. Mianowicie - chcecie czy nie - poznacie moje zdanie o Idzie! Znaczy - jak nie chcecie to nie musicie się męczyć ;)



Dostała Oscara więc wzbudza ogromne emocje. Niektórzy się nią zachwycają, inni wieszają na niej psy, bo antypolska. Ja obejrzałam Idę już jakiś czas temu. Zanim została nagrodzona, chociaż chyba była już wtedy nominowana. Obejrzałam z ciekawości, żeby sprawdzić co takiego wzbudziło zainteresowanie za oceanem. A wczoraj przeczytałam recenzję moich - powiedzmy - znajomych... I się załamałam: recenzja napisana już po otrzymaniu statuetki z zasady musi być poprawna politycznie. Nie można wyśmiewać. Ba, nawet nie można faktów opisać...

Według tej recenzji Ida jest dziełem wybitnym, wspaniałym i cudownym, przedstawia historię i n t y m n ą (pisownia oryginalna), którą trzeba przeżyć i przemyśleć (niekoniecznie zrozumieć), ma niesamowite zdjęcia i jest w ogóle cud, miód, orzeszki i ultramaryna.

No dobra, chcecie poznać fakty? Oczywiście mocno subiektywne, bo to tylko blog matki i gospodynie domowej, ja nie prowadzę portalu kulturalnego...

  1. Ida to kino ambitne. I rozliczeniowe. Nie oczekuj rozrywki, człowieku. Ani nawet wzruszeń, czy innych skrajnych emocji. Będziesz się zastanawiać co chwilę o czym oni oni właściwie teraz mówią (o ile usłyszysz, bo jest strasznie cicho) i o co w tym filmie chodzi. Być może zrozumiesz, ale nie licz na to, że będzie to łatwe. Nikt nic nie poda ci na tacy. A nawet utrudni jak tylko będzie mógł.
  2. Zdjęcia w Idzie faktycznie są wybitne. Wybitność polega przede wszystkim na perspektywie, która jest mocno nieoczywista: ujęcia z góry, dużo detali, zdjęcia zza czegoś. Z tym, że określenie "zdjęcia" jest tu niesamowicie trafione. Ten film to obraz. Jako wystawa byłby cudowny, jako film jest mocno przeciągnięty dla dobrych zdjęć właśnie. 
  3. Trzebuchowska nie gra. Ona chodzi, stoi, siedzi, patrzy. Głównie patrzy. Jej bohaterka jest statyczna, pasywna. Odnoszę wrażenie, że to w ogóle nie jest film o Idzie, że to ona jest tu postacią drugoplanową, a nie Wanda...
  4. Wanda natomiast, czyli Kulesza, jest cudowna. Miała czarne soczewki i wszyscy się jej bali (przeczytane w wywiadzie). Jest jedynym aktywnym elementem w całym filmie. Dla mnie to film jednego aktora - Kuleszy właśnie. Nie Ida jest ważna, ale Wanda. Ida i jej odwiedziny, a potem wszystko co robi po śmierci ciotki to tylko tło dla postaci pani prokurator.
  5. Mimo cudownej Wandy i pięknych zdjęć cała historia strasznie się dłuży. Ja dałam radę obejrzeć, mój mąż już nie. Sceny są poprzeciągane (Ida i walizka przez nieskończoność), niektóre dodane kompletnie moim zdaniem bez sensu (na przykład jak Wanda smaruje chleb, no prooooooszę...). Ciężko się ogląda.
  6. Są też sceny piękne i poruszające, ciekawe. Może jestem płytka, ale dla mnie to tylko te dynamiczne. Wanda opowiadające o przeszłości w prokuraturze, szukanie grobu w lesie, wizyta na cmentarzu, Wanda płacze Idzie w klapy, Wanda skacze przez okno, Ida przymierza szpilki. Tak, czasem coś się dzieje.
  7. Muzyka jakaś jest ale tak jakby jej nie było. Albo jakby kołysankę śpiewali. No nie pomaga w dotrwaniu do końca.
  8. Ale Joanna Kulig śpiewa jak zawsze pięknie!
  9. Fabuła jaka jest każdy wie - i znów jedyną postacią, która do tej fabuły coś wnosi jest Wanda! Ida tylko istnieje.
Ja się nie lubię bawić w poetyckość, intymność, ochy i achy. Ida jest trudna, ale być może warta obejrzenia. Jak ktoś takie kino lubi. Ale to kino dla koneserów. Kulesza i Kulig działają na niezaprzeczalny plus. Zdjęcia piękne, ale chyba lepiej by się je oglądało w galerii. Reszta... No jak ktoś lubi.

Cieszę się, że dostała Oscara. Ale mnie osobiście bardziej poruszyła Joanna.